K2 - historia
zdobycia: Pierwsze wejście
Włosi wrócili pod K2 w 1954 r.
Wiedząc, że Amerykanie także
powrócą, myśleli tylko o jednym:
musi im się udać.
Pierwsze wejście
Włosi wrócili pod K2 w 1954 r.
Wiedząc, że Amerykanie także
powrócą, myśleli tylko o jednym:
musi im się udać. Ekspedycję
finansowały wspólnie Włoski Komitet
Badań Naukowych, instytucja naukowa,
oraz Włoski Klub Alpejski. Miała ona
także podwójne cele: zdobycie K2
oraz przeprowadzenie badań
geograficznych, geologicznych i
przyrodniczych. Komitet, wspierany
przez fundusze rządowe, był głównym
sponsorem i to jego człowiek miał
stać na czele wyprawy. Do tej roli
wybrano profesora Ardita Desia,
uczestnika ekspedycji księcia
Spoleto w 1929 r. Klub Alpejski
zaproponował na kierownika grupy
wspinaczkowej największego
alpinistę, Riccarda Cassina. Gdy
obaj panowie pojechali w 1953 r. na
rekonesans, objawiła się oczywista
różnica nie tylko w funduszach, ale
i w sposobie bycia. Desio podróżował
po Pakistanie samolotem, Cassin
znosił długie i wyczerpujące podróże
pociągiem; Desio chodził na
wykwintne przyjęcia, a Cassin nie.
Po powrocie do Włoch Desio
doprowadził do rezygnacji Cassina z
wyprawy. Na dodatek kierowany przez
Desia komitet wyprawowy ogłosił, że
Cassin nie był zdolny do znoszenia
rygorów wyprawy. Ta budząca
wątpliwości decyzja spowodowała
zrozumiałe rozgoryczenie wspinacza.
|
Trawers kuluaru
Bottleneck |
|
Mając teraz wolną rękę, Desio
zorganizował obóz selekcyjny i
polecił wykonanie testów medycznych,
których celem było wybranie
najlepszych spośród 23 kandydatów na
wyprawę. Ostatecznie pojechali:
Enrico Abram, Ugo Angelino, Walter
Bonatti, Achille Compagnoni, Cirillo
Floreanini, Pino Gallotti, Lino
Lacedelli, Mario Puchoz, Ubaldo Rey,
Gino Soldŕ i Sergio Viotto. Dr Guido
Pagani pełnił funkcję lekarza
wyprawy, a w jej skład wchodziło też
czterech naukowców – Paolo Graziosi,
Antonio Marussi, Bruno Zanettin i
Francesco Lombardi – oraz Mario
Fantin, któremu powierzono
filmowanie wspinaczki. Obserwatorem
ze strony pakistańskiej był Ata
Ullah, zatrudniono także dziesięciu
Hunzów jako tragarzy wysokościowych.
Desio opublikował plan ekspedycji,
który uwzględniał konieczność
właściwej aklimatyzacji i
zminimalizowania czasu spędzonego
powyżej 7500 m n.p.m. Jednocześnie
zawierał sugestie, że wszyscy
uczestnicy „powinni przestrzegać
diety i reżimu higienicznego,
których celem jest utrzymanie ich w
stanie maksymalnej wydolności
fizycznej. Jest to obowiązek
rzutujący na wszystkich (...)
niedyspozycja jednego lub więcej
uczestników (...) spowodowana
przejedzeniem lub nadmiarem alkoholu
może zagrozić całemu
przedsięwzięciu”. 57-letni Desio
uważał, że młodych wspinaczy należy
traktować jak uczniów. Sporządził on
czterofazowy plan wspinaczki:
dotarcie pod górę, wchodzenie na nią
i zakładanie obozów, zdobycie
szczytu i powrót do domu. Plan ten,
niewątpliwie prawidłowy, nie okazał
się specjalnie przydatny. Desio
każdej fazie przypisał określony
czas trwania, ale – jak można było
się spodziewać – wszystkie jego
wyliczenia okazały się nierealne.
|
Włoscy wspinacze
Achille Compagnoni i
Lino Lacedelli na
wierzchołku po
pierwszym wejściu na
K2 |
|
Na podejściu, podczas przepychanek
pomiędzy Bonattim i Lacedellim,
dwoma najmłodszymi członkami
wyprawy, ten pierwszy potoczył się w
dół stoku, co skończyło się silnym
potłuczeniem. Bonatti, obawiając
się, by władczy Desio nie dowiedział
się o tym incydencie, spędził kilka
dni w namiocie z powodu „kłopotów
żołądkowych”. Fakt ten mógł przecież
wpłynąć na późniejszy wybór zespołu
szczytowego. Włosi czynili duże
postępy na Żebrze Abruzzi, w czym
częściowo pomagał im szczegółowy
opis drogi, wykonany przez Charlesa
Houstona. Dostarczył on informacji o
miejscach, w których znajdowały się
obozy i o tym, co mogą w nich
znaleźć do jedzenia. Był to typowy
szczery gest; Houston podał nawet
takie detale, jak ilość
pozostawionej przez Amerykanów
marmolady. Włosi wykorzystywali
kołowrót do wciągania ładunków w
niższych partiach góry; z tego
samego udogodnienia korzystali w
Kominie House’a (House’s Chimney).
Na Compagnonim trudności tego
miejsca nie zrobiły takiego wrażenia
jak na późniejszych wspinaczach.
Dopiero śmierć Maria Puchoza zmusiła
wspinaczy do zatrzymania. Za
przyczynę tej tragedii uznano
zapalenie płuc, ale z pewnością był
to obrzęk. W kronice wyprawy Desio
zanotował o jego śmierci „po bardzo
krótkich cierpieniach”. Puchoza
ściągnięto na dół, by go pochować.
Potem zaczęło się ponowne wchodzenie
na górę, tym razem spowalniane przez
złą pogodę. Desio, którego wiek i
brak doświadczenia zmuszały do
pozostania na dole, wysyłał
regularne, skwapliwie numerowane
wiadomości zachęcające wspinaczy; w
wielu z nich pojawiały się
zadziwiające tony nacjonalistycznego
entuzjazmu. Przykładem może być
notka, w której podkreślał, że
„moralną odpowiedzialnością” jest
osiągnięcie sukcesu, a sukces
spowoduje, że na całym świecie będą
znani jako „mistrzowie swojej rasy”.
W tych wiadomościach Desio mówił
wspinaczom: „wasza sława będzie
trwać przez całe wasze życie i długo
po waszej śmierci”. Dodał także:
„jeżeli nawet nigdy później nie
osiągniecie już niczego ważnego, to
i tak będziecie mogli powiedzieć, że
nie żyliście na darmo”.
Zła pogoda spowodowała, że wbrew
planom Desia dopiero pod koniec
lipca założono obóz VIII (na
wysokości 7820 m n.p.m., na krawędzi
Ramienia) i w związku z tym Włosi
nie byli w najlepszej sytuacji do
przeprowadzenia ataku szczytowego.
Postanowili wcześniej, że będą
korzystać z tlenu w drodze z
najwyższego IX obozu, ale
ograniczone zapasy dotarły zaledwie
do obozu VII. W tym czasie tylko
sześciu wspinaczy nadal było
zdolnych do pójścia w górę, a na
dodatek Bonatti, zapewne
najsilniejszy z nich, miał tym razem
prawdziwe dolegliwości żołądkowe.
Desio uczynił Compagnoniego –
drugiego pod względem wieku członka
zespołu, którego chyba uważał za
najsympatyczniejszego –
odpowiedzialnym za próbę zdobycia
góry. Być może ostatnia
niedyspozycja Bonattiego, w
połączeniu z wcześniejszą (udawaną),
wpłynęła na ocenę przydatności tego
wspinacza do ataku szczytowego,
dokonaną przez Compagnioniego.
Niezależnie jednak od przyczyn,
zdecydował on, że w drodze na szczyt
towarzyszyć mu będzie Lacedelli.
Jednak podjęcie ostatecznej próby
zdobycia wierzchołka wymagało
nadludzkiego wysiłku również od
pozostałych uczestników wyprawy. Gdy
dwójka szczytowa wspinała się do
góry, by założyć obóz IX, Bonatti i
pozostali zeszli z obozu VIII do
VII. Mieli stamtąd zabrać tlen oraz
inne niezbędne rzeczy i przenieść je
aż do obozu IX. Była to wyraźnie
ostatnia deska ratunku. To, co
nastąpiło później, przez lata
stanowiło temat dyskusji, a nawet
trafiło do sali sądowej.
Po przyniesieniu aparatów tlenowych
do obozu VIII tylko Bonatti i Hunza
Mahdi mieli dosyć sił, by iść dalej,
ale było już po południu. Bonatti
opowiadał, że Compagnoni zgodził
się, żeby przenieść obóz IX sto
metrów niżej, gdyż miało to pomóc
niosącym aparaty tlenowe. Compagnoni
twierdził, że kazał założyć obóz IX
tak wysoko, jak tylko się da.
Ostatecznie, zanim Bonatti i Mahdi
dotarli do obozu, zapadła noc.
Bonatti utrzymuje, że jego krzyki o
pomoc zignorowano, a gdy już
nawiązano kontakt głosowy, dwójka
szczytowa była zainteresowana
jedynie tym, czy przynieśli oni
tlen. Compagnoni upiera się, że gdy
stało się jasne, iż Bonatti i Mahdi
nie zdołają dotrzeć do obozu IX,
powiedział im, żeby zostawili tlen i
wracali do obozu VIII. Nie mogąc
schodzić po ciemku, Bonatti i Mahdi
byli zmuszeni spędzić noc pod gołym
niebem na wysokości 8000 m n.p.m.
Bonatti przeżył to bez szwanku, ale
mający gorsze buty Mahdi w wyniku
doznanych odmrożeń stracił palce u
nóg i rąk.
30 lipca Compagnoni i Lacedelli
musieli najpierw zejść po aparaty
tlenowe (co potwierdza opinię
Bonattiego, że obóz powinien być
założony niżej) i dopiero potem
ruszyli w stronę szczytu. Śnieg w
kuluarze Bottleneck był kiepski,
szli więc skałami po lewej stronie
(ale nie tak daleko po lewej jak
Wiessner w 1939 r.). Compagnoni
spadł z małej wysokości. Następnie
przetrawersowali poniżej pasma
urwisk lodowych. Mimo że skończył im
się tlen, kontynuowali wspinaczkę,
niosąc całą aparaturę (ważyła ponad
20 kg). Na wierzchołek
najpiękniejszego i najtrudniejszego
ze wszystkich ośmiotysięczników na
Ziemi dotarli o 18.00. Była to ładna
i trudna wspinaczka, której skutki
Compagnoni odczuł bardzo silnie.
Schodząc do obozu VIII, upadał trzy
razy, miał szczęście, że z
ostatniego, 16-metrowego upadku
wyszedł bez obrażeń. Następnego dnia
podczas schodzenia z obozu VIII
upadł znowu, zsuwając się 200 metrów
w dół i zatrzymując w nawianym
śniegu. Omal nie stracił
przytomności.
Gdy opublikowano kronikę wyprawy,
Bonatti był zszokowany sposobem, w
jaki pomniejszono rolę biwaku, do
którego zostali zmuszeni z Mahdim.
Napisał własną wersję wydarzeń i
przez lata próbował uzyskać
przeprosiny od Włoskiego Klubu
Alpejskiego. Gdy je w końcu otrzymał
– w czterdziestą rocznicę tamtych
wydarzeń – mający wtedy 80 lat
Compagnoni był rozwścieczony. Nikt
jednak nie zamierzał go słuchać,
ponieważ już wcześniej utracił
szacunek towarzyszy wyprawy. Stało
się to, gdy procesował się z klubem
o udział w zyskach z filmu, swoje
żądania uzasadniając tym, że stracił
kilka palców z powodu odmrożeń,
które, jak twierdził, były
konsekwencją filmowania na
wierzchołku.
Bonatti wygrał proces z dziennikiem
zarzucającym mu, że bezwzględnie
dążył do tego, żeby to on wszedł na
wierzchołek K2. Była to absurdalna
sugestia, chociaż bez wątpienia
Bonatti czuł się oszukańczo
pozbawiony możliwości zdobycia
szczytu. Zdaniem Bonattiego,
Compagnoni sugerował, że on,
Bonatti, jako najsilniejszy, mógłby
zastąpić jego lub Lacedellego i z
pewnością dlatego Bonatti starał się
dotrzeć do obozu IX, by mogło dojść
do tej zamiany. Ale po biwaku
przetrwanie stało się ważniejsze niż
ambicje. Ewidentnie Bonatti czuł się
oszukany; w 1955 r. próbował
pozyskać sponsorów do wyprawy, w
której chciał samotnie powtórzyć tę
wspinaczkę. Zamierzał wziąć ważący
25 kg plecak i spędzić tydzień,
korzystając z ekwipunku
pozostawionego w 1954 r. Nie udało
mu się zdobyć pieniędzy na
zrealizowanie tego przedsięwzięcia,
ale ciekawe, co by było, gdyby udało
mu się wrócić na K2. Po wyprawie na
K2 Bonatti został największym
alpinistą swoich czasów; miał wiele
godnych uwagi wejść, które pokazały
nie tylko jego fenomenalne
możliwości, ale i ogromną siłę woli.
Być może udałoby mu się także na K2,
ale wtedy historię zdobywania
wielkich szczytów trzeba by pisać
ponownie. Bonatti jeszcze raz tylko
przyjechał w wielkie góry, aby
podczas włoskiej wyprawy w 1958 r.
zrobić pierwsze wejście na
Gasherbrum IV.